Wpis Ajem Sory
Aloha!
Widzicie, w moim miasteczku, oprócz sporej grupy porządnych obywateli(spokojnie, spokojnie, każdy z nich ma jakieś zwłoki pod dywanem), mamy także cały gabinet osobliwości bez których nie mogłaby się obejść szanująca się beskidzka, ale i zapewne światowa parotysięczna mikropolia. Mamy i bezdomnych(niektórych jednak tylko sezonowo, wszak poczekalnię na stacji PKP zamieniono na sklep z panelami), i dziadków puszkarzy(ostatnio, co smutne, w ramach walki z kryzysem przekwalifikowali się na śmiecio-nurków), i żulów zwykłych, i niezwykłych. Dalej, mamy też krzykliwe staruszki, moherowy legion dewotek(to grupa silnie zaznaczająca swoja obecność w tego typu miasteczkach), i dziadków z targowiska(to akurat element charakterystyczny dla miasteczek poniżej 10 tysięcy mieszkańców), są też i tzw. cichodajki, i zwykłe ladacznice, a nawet mamy, chociaż jedną(czy jednego), ale za to najprawdziwszą Drag Queen. Słowem miasto na światowym poziomie, od razu widać że u nas, panie, to Europa pełną gębą. Mamy też pewien sekret, który w ciężkich czasach pozwala na planowanie i zabezpieczenie się od różnych nieprzewidzianych wydarzeń czy to na skalę lokalną, powiatową czy nawet cywilizacyjną. Sekretem tym jest człowiek, człowiek wielki chociaż małej postury. Jak każdy tytan, nosi niepowtarzalne i wieloznaczne imię. To Japońcyk.
Rzym miał swoje gęsi, amerykanie mają swoich forecasterów, ponoć w czasie zimnej wojny Rosjanie prowadzili intensywne badania nad prekognicją, a Polska(a przede wszystkim Grybów) ma swojskiego, przaśnego i cuchnącego przetrawionym zacierem Japońcyka. Nie wiem skąd ta ksywka, kiedy byłem dziecięciem jeszcze, chodziło się na sanki na górę na której znajdowały się jego zagony i łąka, tamże często ganiał nas na rozchwianych nogach i ubliżał, zapewne obelżywie, ale nikt nie pamięta na pewno bo mieliśmy od pięciu do ośmiu lat. Góra nazywała się Japońcyk i Japońcyk zwał się Japońcykiem, kto od czego pierwszy zaczerpnął nazwę to już nawet IPN by nie doszedł. Ja jednak skłaniam się ku opcji, że to mąż zapożyczył imię od stoku i jak życie każdego człowieka którego imię pochodzi od rzeczy wielkiej i niebanalnej tak i życie Japońcyka było niepoślednie, i bolało dużo bardziej niż żywot zwykłego grybowskiego szaraka, takiego co to mu żona zbrzydła po trzeciej ciąży, w robocie mało płacą i jeszcze po piwie z lokalnego browaru sraczka tydzień trzyma. W związku z czym musiał się znieczulać odpowiednio większą dawką. I chyba właśnie po wielu latach takiego znieczulonego życia dostał ten dar, a może był taki od samego początku, outsider, samotnik, wiedzący więcej niż inni i bolejący nad tym co ma stać się z tym najlepszym z możliwych światów... Kto to wie? Ważne jest tylko jedno - instynkt. Japońcyka widziałem trzeźwego tylko trzy razy(no może cztery), imponujące zważywszy że do dziewiętnastego roku życia mieszkałem w Grybowie.
Pierwszy raz, to rok 1997, lato, kilka dni przed wielka powodzią, w której dostało się kilku większym polskim miastom(w tym chyba najbardziej Wrocławowi) a i u nas w okolicy niejedna strzecha spłynęła rzeką. Kolejny raz zobaczyłem go gorejącego kacem(którego zwykle nawet nie dopuszcza do siebie prewencyjnie klinując już nad ranem), na kilka dni przed moim wyjazdem na egzaminy wstępne na Uniwersytet Gdański. siedział na ławeczce przy drodze na stację i tępo gapił się w siną dal(a dokładnie, w stronę wsi Biała Niżna, ale to to samo). W pociągu, chyba zaraz za Warszawą, jakiś młodociany koleżka wpadł do przedziału radośnie informując że, "powódź zalała Gdańsk i chyba tam nie dojedziemy", kilka godzin później łapałem stopa, po kostki w wodzie, kilkanaście kroków od autobusu, który zepsuł się w połowie obwodnicy Trójmiasto-Tczew. Na egzaminy zdążyłem, ale nie zdałem. Od tego czasu uważniej zacząłem przyglądać się Japońcykowi, okazja nie dała na siebie długo czekać. Niedługo po wydarzeniach gdańskich, jakoś tak na początku września zobaczyłem jak Japońcyk, trzeźwy jak niemowlę wychodzi z kościoła i zmierza w kierunku domu. O kruca fuks! - pomyślałem i spojrzałem w górę aby sprawdzić czy niebo nie spada nam na głowy. Nie spadało, ale czułem że coś jednak jest na rzeczy. Kiedy wróciłem do domu, ojciec zawołał mnie przed telewizor, w którym właśnie jakiś rozhisteryzowany dziennikarz wykrzykiwał słowo "Osama" a w tle płonęły jakieś dwa wysokie budynki. Był 11 września 2001-go roku. Nikt mi nie powie że to zbieg okoliczności.
Chodzą słuchy że ktoś widział Japońcyka trzeźwego na dwa dni przed tym jak kolega nasz Adaś, zamordował, poćwiartował i ugotował(sic!) swoją macochę, nie było mnie jednak wtedy w miasteczku, więc nie mogę potwierdzić. Jeszcze mój wujek wspominał kiedyś przy weselnej wódce jak to widział Japońca na kacu w 1989 i 1991 przy zmianie systemu. Są rzeczy w moim mieście, które się nie śniły waszym filozofom... A piszę o tym dlatego, iż pomimo mediów trąbiących o kryzysie nawet w "Kawie czy Herbacie", pomimo paniki na rynkach światowych i spadającego WIG-20, wczoraj widziałem Japońcyka. W pierwszych promieniach wiosennego słońca siedział na ławce przy sklepie, zalany na wesoło i wyśpiewywał do przechodzących, obarczonych zakupami kobiecin sprośne piosenki ludowe. Będzie dobrze.
Ogłoszenia parafialne:
Obiecuje skończyć poczęte już wpisy do końca tygodnia, czyli w następny weekend możecie oczekiwać co najmniej dwóch tekstów.
Postanowiliśmy z Koziem nadać Podcast(czy jak kto woli Skypecast), według planu ma być o kobietach, może nawet o Rudych. Powinien być dostępny już jutro pod wieczór.
Amen
ps. Kozio, mam coś dla Ciebie...
Byłem w Rudej, i to dwa razy...
Wybaczcie że tak nic nie piszę. Naprawdę to nie jest moja wina. Tak, a czyja? - zapytacie, no cóż, jest wiele możliwości, naprawdę sporo. Na ten przykład, każda z ośmiu Bułgarek, z którymi przyszło mi nocować przez ostatnie dwa tygodnie pod jednym dachem zabiedzonego moteliku w Poniatowie, mogłaby stanowić osobny ważny i krągły powód do niepisania. To samo tyczy się sympatycznych dżentelmenów także bułgarskiej narodowości, mieniących się ich opiekunami, to też mógłby być wysokoprocentowy i przejrzysty powód. Przy takich causis, cóż znaczy jakiś tam brak weny... Ale nie desperujcie, ma się ku lepszemu, może nawet kryzys się kończy... I tu znów możecie wezwać mnie do tablicy i zapytać skąd takie wiadomości. Ha! widać że nie dane wam było mieszkać nigdy w Grybowie.
Widzicie, w moim miasteczku, oprócz sporej grupy porządnych obywateli(spokojnie, spokojnie, każdy z nich ma jakieś zwłoki pod dywanem), mamy także cały gabinet osobliwości bez których nie mogłaby się obejść szanująca się beskidzka, ale i zapewne światowa parotysięczna mikropolia. Mamy i bezdomnych(niektórych jednak tylko sezonowo, wszak poczekalnię na stacji PKP zamieniono na sklep z panelami), i dziadków puszkarzy(ostatnio, co smutne, w ramach walki z kryzysem przekwalifikowali się na śmiecio-nurków), i żulów zwykłych, i niezwykłych. Dalej, mamy też krzykliwe staruszki, moherowy legion dewotek(to grupa silnie zaznaczająca swoja obecność w tego typu miasteczkach), i dziadków z targowiska(to akurat element charakterystyczny dla miasteczek poniżej 10 tysięcy mieszkańców), są też i tzw. cichodajki, i zwykłe ladacznice, a nawet mamy, chociaż jedną(czy jednego), ale za to najprawdziwszą Drag Queen. Słowem miasto na światowym poziomie, od razu widać że u nas, panie, to Europa pełną gębą. Mamy też pewien sekret, który w ciężkich czasach pozwala na planowanie i zabezpieczenie się od różnych nieprzewidzianych wydarzeń czy to na skalę lokalną, powiatową czy nawet cywilizacyjną. Sekretem tym jest człowiek, człowiek wielki chociaż małej postury. Jak każdy tytan, nosi niepowtarzalne i wieloznaczne imię. To Japońcyk.
Rzym miał swoje gęsi, amerykanie mają swoich forecasterów, ponoć w czasie zimnej wojny Rosjanie prowadzili intensywne badania nad prekognicją, a Polska(a przede wszystkim Grybów) ma swojskiego, przaśnego i cuchnącego przetrawionym zacierem Japońcyka. Nie wiem skąd ta ksywka, kiedy byłem dziecięciem jeszcze, chodziło się na sanki na górę na której znajdowały się jego zagony i łąka, tamże często ganiał nas na rozchwianych nogach i ubliżał, zapewne obelżywie, ale nikt nie pamięta na pewno bo mieliśmy od pięciu do ośmiu lat. Góra nazywała się Japońcyk i Japońcyk zwał się Japońcykiem, kto od czego pierwszy zaczerpnął nazwę to już nawet IPN by nie doszedł. Ja jednak skłaniam się ku opcji, że to mąż zapożyczył imię od stoku i jak życie każdego człowieka którego imię pochodzi od rzeczy wielkiej i niebanalnej tak i życie Japońcyka było niepoślednie, i bolało dużo bardziej niż żywot zwykłego grybowskiego szaraka, takiego co to mu żona zbrzydła po trzeciej ciąży, w robocie mało płacą i jeszcze po piwie z lokalnego browaru sraczka tydzień trzyma. W związku z czym musiał się znieczulać odpowiednio większą dawką. I chyba właśnie po wielu latach takiego znieczulonego życia dostał ten dar, a może był taki od samego początku, outsider, samotnik, wiedzący więcej niż inni i bolejący nad tym co ma stać się z tym najlepszym z możliwych światów... Kto to wie? Ważne jest tylko jedno - instynkt. Japońcyka widziałem trzeźwego tylko trzy razy(no może cztery), imponujące zważywszy że do dziewiętnastego roku życia mieszkałem w Grybowie.
Pierwszy raz, to rok 1997, lato, kilka dni przed wielka powodzią, w której dostało się kilku większym polskim miastom(w tym chyba najbardziej Wrocławowi) a i u nas w okolicy niejedna strzecha spłynęła rzeką. Kolejny raz zobaczyłem go gorejącego kacem(którego zwykle nawet nie dopuszcza do siebie prewencyjnie klinując już nad ranem), na kilka dni przed moim wyjazdem na egzaminy wstępne na Uniwersytet Gdański. siedział na ławeczce przy drodze na stację i tępo gapił się w siną dal(a dokładnie, w stronę wsi Biała Niżna, ale to to samo). W pociągu, chyba zaraz za Warszawą, jakiś młodociany koleżka wpadł do przedziału radośnie informując że, "powódź zalała Gdańsk i chyba tam nie dojedziemy", kilka godzin później łapałem stopa, po kostki w wodzie, kilkanaście kroków od autobusu, który zepsuł się w połowie obwodnicy Trójmiasto-Tczew. Na egzaminy zdążyłem, ale nie zdałem. Od tego czasu uważniej zacząłem przyglądać się Japońcykowi, okazja nie dała na siebie długo czekać. Niedługo po wydarzeniach gdańskich, jakoś tak na początku września zobaczyłem jak Japońcyk, trzeźwy jak niemowlę wychodzi z kościoła i zmierza w kierunku domu. O kruca fuks! - pomyślałem i spojrzałem w górę aby sprawdzić czy niebo nie spada nam na głowy. Nie spadało, ale czułem że coś jednak jest na rzeczy. Kiedy wróciłem do domu, ojciec zawołał mnie przed telewizor, w którym właśnie jakiś rozhisteryzowany dziennikarz wykrzykiwał słowo "Osama" a w tle płonęły jakieś dwa wysokie budynki. Był 11 września 2001-go roku. Nikt mi nie powie że to zbieg okoliczności.
Chodzą słuchy że ktoś widział Japońcyka trzeźwego na dwa dni przed tym jak kolega nasz Adaś, zamordował, poćwiartował i ugotował(sic!) swoją macochę, nie było mnie jednak wtedy w miasteczku, więc nie mogę potwierdzić. Jeszcze mój wujek wspominał kiedyś przy weselnej wódce jak to widział Japońca na kacu w 1989 i 1991 przy zmianie systemu. Są rzeczy w moim mieście, które się nie śniły waszym filozofom... A piszę o tym dlatego, iż pomimo mediów trąbiących o kryzysie nawet w "Kawie czy Herbacie", pomimo paniki na rynkach światowych i spadającego WIG-20, wczoraj widziałem Japońcyka. W pierwszych promieniach wiosennego słońca siedział na ławce przy sklepie, zalany na wesoło i wyśpiewywał do przechodzących, obarczonych zakupami kobiecin sprośne piosenki ludowe. Będzie dobrze.
Ogłoszenia parafialne:
Obiecuje skończyć poczęte już wpisy do końca tygodnia, czyli w następny weekend możecie oczekiwać co najmniej dwóch tekstów.
Postanowiliśmy z Koziem nadać Podcast(czy jak kto woli Skypecast), według planu ma być o kobietach, może nawet o Rudych. Powinien być dostępny już jutro pod wieczór.
Amen
ps. Kozio, mam coś dla Ciebie...
Byłem w Rudej, i to dwa razy...
Komentarze
A ten tekst o byciu w Rudej mnie rozpierdolił... :D