Gibson pisze Le Carre’a - recenzjopoczytanka I
Nieznane stado i nowa książka.
W ogóle, to akcja jest taka... Właśnie wróciłem z fajki, spalonej w kiblu składu #IC035673715 TLK. Na trasie Kraków - Gdynia. Jadę fotografować, gdzieś na Hel. Konferencja jakaś jest. Zientas załatwił(może w ramach spłaty za Hankę). Pociąg jak pociąg - WARS-u nie ma, są współpasażerowie(spokojnie, nie wpierdolę ich przecież, mam kanapkę, jeszcze z baru w Tarnowie, paczkę fajek i puszkę kolki). Ogrzewanie nakurwia, pewnie się zjebie w środku nocy. Obsada przedziału, jak to na dalekich trasach, stanowi przekrój społeczeństwa. Są dwie lale, na oko i ucho świeżo upieczone studentki w swoim wymarzonym Krakowie, gadają napychając swoje zdania zwrotami wyszukanymi i pełnymi intelektualnego zadęcia i czytają na przemian Angorę i Show(„Co czytamy najpierw, głupie czy to drugie? Ja czytam najpierw głupią.“). Przed chwilą napełniły przedział dziką paniką i rządzą zemsty na kasjerce gdy konduktor odkrył że jedna ma źle wypisany bilet i musi dopłacić jedenaście zeta. Rzucała się i zajadle tłumaczyła że ona nie wiedziała, że to nie jej wina i że będzie się skarżyć, swoją drogą konduktor i tak długo okazywał cierpliwość i wyrozumiałość, był jednak stanowczy: „Ten pociąg jedzie przez Dęblin a pani nie ma biletu PRZEZ DĘBLIN, to musi pani dopłacić, OKEJ!?“. No to były lale. Teraz koleś zagadka. Szpakowate nastroszone włosy, czarna skórzana kurtka i zielone sztruksy, wyłożył się na swojej nylonowej torbie i śpi. Normalnie rzekłbym - robotnik budowlany, co to go majster z budowy za picie wyrzucił albo sam postanowił zjechać bo szwagier kasy na czas nie wypłaca. Ale nie. Okoniem tezie tej stają jego buty. Dopiero teraz nie spojrzałem. Wielki Skocie! - czysty rock’n’roll - czarna skóra na białej słoninie, z białymi noskami i szyciem. Kurwa - Preslej! Trzeba mieć fantazję. I być z big bandu! Tak chcę żeby ten koleś grał w big bandzie. Na trąbce, jak Kwinto. Dobra niech śpi. Na koniec w duchu ciągnącej się ostatnio dyskusji o para-igrzyskach, transmisjach i kasie za medale. Na przeciw mnie siedzi koleżka - na oko widać że coś nie tak z kręgosłupem, dwa aparaty słuchowe w uszach i koszulka „III Międzynarodowy Bieg Górski - Limanowa Forrest 2011„. No dobra ale nie o tym miałem pisać...
Jest XXI wiek. Jak załoga przedziału się nudzi, to nie wyciąga flaszki bimbru ani mandoliny, to nie je wojna. Ludziska w chwilach konfrontacji z nieznanym, obcym pierwiastkiem rzeczywistości jakim są dla nich inni współpasażerowie, sięgają po to co im najbliższe i najdroższe - po telefony. Lale odłożyły gazety i coś tak klikają na komóreczkach(„Gdzie tu masz buźki? Aaa, musisz je robić ręcznie.“), koleżka olimpijczyk(daruję sobie „para“, nie chcę spłonąć na stosie razem z Korwinem-Mikke) też coś tam w smartfonie szuka. Tylko Preslej nigdzie nie loguje bo kima na torbie zielonej. A ja sobie czytam.
Nie, nie Mel dziffko - William!
William Gibson „W kraju agentów“(Spook Country) - tytuł niby powinno się podawać pierwszy, logika tak dyktuje. Jednak w tym przypadku uprzywilejowałem autora. William G. zapomniany prorok cyberopowieści, antyutopijnej „wirtualnej“ rzeczywistości która została prześcignięta przez szarą codzienna rzeczywistość(wiem - zawinięte zdanie). W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Gibson razem ze Stirlingiem i innymi cyber-pisarzami, tworzyli w swoich powieściach, opowiadaniach i esejach ponure zarysy okresu historii, w który właśnie teraz wkraczamy. Pierwsza połowa XXI wieku, „choroby, wojny, rozpacz“(by Kury), globalna sieć informacyjna oplatająca co się tylko da, rozpad mocarstw(USA i Unia), konflikty megakorporacji o pozyskanie zasobów, konflikty zaibatsu o nowe technologie(zaibatsu - japońskie i w ogóle dalekowschodnie korporacje z jeszcze bardziej „rozluźnioną“ etyką biznesową a zarazem ze sztywnym dalekowschodnim kodem hierarchii), triady, sztuczne inteligencje, plemiona neo-nomadów przemierzające powojenne pustynie. Hakerzy wpinający się do sieci za pomocą neurozłączy by szybciej zdobywać informacje, które są cenniejsze niż platyna, goście ryzykujący wypalenie mózgu tylko po to by zdobyć trochę gotówki, pojechać do Hongkongu czy Chiba-City i za pomocą operacji plastycznych, przeszczepów skóry i wymiany oczu na nowsze jeszcze bardziej upodobnić się do swojej ulubionego celebryty z Sieci!
Ta antyutopia nigdy nie zaistnieje(oby) ale jej elementy składowe mamy już teraz: za oknem, w przedziale kolejowym, w gazetach, w mediach. W Sieci. A gdzieś w tym wszystkim my, zwykli ludzi żyjący dzień za dniem. Zalewa nas śmieciowa technologia, tak wszechobecna w utworach Gibsona. W uszach szumi drętwa i niepotrzebna informacja, dla której i tak nie potrafimy znaleźć zastosowania. A przebłyski instynktu samozachowawczego, wrzeszczącego że giniemy, zabijamy oglądając w autobusie na smartfonie momenty „Przyjaciół“(wersja ambitna) albo jak to Hanka w kartony wjechała(albo patrz poprzedni akapit). Cyberpunk umarł. Niech żyje cyberpunk! Czas Williama Gibsona jako spełnionego proroka nadszedł ale nigdy nie zaistnieje...
No to napisał gość coś innego.
„W kraju agentów“ pisarz nawrócił trochę do naszej rzeczywistości, jednak w miarę lektury widzimy, że po prostu uznał iż nie ma co wybiegać w przyszłość skoro ona już tutaj jest. Ale chociaż sięgnął też Gibson po nowy sztafaż to zostawił ten sam typ bohaterów(a może ten typ ludzi zawsze będzie skazany na podobne historie). Tak baj de łej, to dopiero jestem w połowie, więc nie mam pełnego obrazu fabuły ale opowiem o bohaterach i punkcie startowym powieści, no i o co chodzi z tym Le Carre. Na początku poznajemy więc Hollis, byłą gwiazdę rockowej kapeli, obecnie dorabiającej do marnych tantiem jako dziennikarka. Jej pierwsze poważne zlecenie jest tak samo dziwne, jak magazyn dla którego ma pisać i o którym nic nie wie(rynek wydawniczy też nie).
Dalej - Tito - to jest dopiero koleżka. Członek kubańskiej rodziny z dziada pradziada trudniącej się szpiegowskim fachem(podrabianie, przemyt, inwigilacja, masturbacja), która to familia zrezygnowała z siermiężnej rzeczywistości postsowieckiej Hawany i cała przeszmuglowała się do stanów. No ogrodnikami to oni nie zostali. I wyznają Loa i Matkę Boską Jakąśtam. Czy nie za ostro grają? Dowiem się pewnie o świcie. Równie ważny jest Milgrim - narkoman a w zasadzie wrak narkomana, uprowadzony przez agenta Browna, szemraną postać niewiadomej przynależności, która pewnie odegra spora rolę w książce, na razie jednak jak dobry agent, Brown trzyma niski profil. Meridian zaś zna wolapik, dlatego właśnie Brown go porwał z ulicy. I konia z rzędem temu, kto wie co to wolapik bez googlowania. No i jest jeszcze Bobby, mistrz geotagowania i nowo powstałej gałęzi sztuki opartej na technologii GPS i wzbogaconej rzeczywistości(ang. augmented reality - adnotowanej rzeczywistości?), powoli wszystkie wątki kierują nas do Bobby’ego. No dobra, to tyle jeśli chodzi o początek, dalej nie będę spojlerował. A teraz, o co kaman z tym Le Carre...
Część druga jutro, mniej więcej o tej samej porze...
W ogóle, to akcja jest taka... Właśnie wróciłem z fajki, spalonej w kiblu składu #IC035673715 TLK. Na trasie Kraków - Gdynia. Jadę fotografować, gdzieś na Hel. Konferencja jakaś jest. Zientas załatwił(może w ramach spłaty za Hankę). Pociąg jak pociąg - WARS-u nie ma, są współpasażerowie(spokojnie, nie wpierdolę ich przecież, mam kanapkę, jeszcze z baru w Tarnowie, paczkę fajek i puszkę kolki). Ogrzewanie nakurwia, pewnie się zjebie w środku nocy. Obsada przedziału, jak to na dalekich trasach, stanowi przekrój społeczeństwa. Są dwie lale, na oko i ucho świeżo upieczone studentki w swoim wymarzonym Krakowie, gadają napychając swoje zdania zwrotami wyszukanymi i pełnymi intelektualnego zadęcia i czytają na przemian Angorę i Show(„Co czytamy najpierw, głupie czy to drugie? Ja czytam najpierw głupią.“). Przed chwilą napełniły przedział dziką paniką i rządzą zemsty na kasjerce gdy konduktor odkrył że jedna ma źle wypisany bilet i musi dopłacić jedenaście zeta. Rzucała się i zajadle tłumaczyła że ona nie wiedziała, że to nie jej wina i że będzie się skarżyć, swoją drogą konduktor i tak długo okazywał cierpliwość i wyrozumiałość, był jednak stanowczy: „Ten pociąg jedzie przez Dęblin a pani nie ma biletu PRZEZ DĘBLIN, to musi pani dopłacić, OKEJ!?“. No to były lale. Teraz koleś zagadka. Szpakowate nastroszone włosy, czarna skórzana kurtka i zielone sztruksy, wyłożył się na swojej nylonowej torbie i śpi. Normalnie rzekłbym - robotnik budowlany, co to go majster z budowy za picie wyrzucił albo sam postanowił zjechać bo szwagier kasy na czas nie wypłaca. Ale nie. Okoniem tezie tej stają jego buty. Dopiero teraz nie spojrzałem. Wielki Skocie! - czysty rock’n’roll - czarna skóra na białej słoninie, z białymi noskami i szyciem. Kurwa - Preslej! Trzeba mieć fantazję. I być z big bandu! Tak chcę żeby ten koleś grał w big bandzie. Na trąbce, jak Kwinto. Dobra niech śpi. Na koniec w duchu ciągnącej się ostatnio dyskusji o para-igrzyskach, transmisjach i kasie za medale. Na przeciw mnie siedzi koleżka - na oko widać że coś nie tak z kręgosłupem, dwa aparaty słuchowe w uszach i koszulka „III Międzynarodowy Bieg Górski - Limanowa Forrest 2011„. No dobra ale nie o tym miałem pisać...
Jest XXI wiek. Jak załoga przedziału się nudzi, to nie wyciąga flaszki bimbru ani mandoliny, to nie je wojna. Ludziska w chwilach konfrontacji z nieznanym, obcym pierwiastkiem rzeczywistości jakim są dla nich inni współpasażerowie, sięgają po to co im najbliższe i najdroższe - po telefony. Lale odłożyły gazety i coś tak klikają na komóreczkach(„Gdzie tu masz buźki? Aaa, musisz je robić ręcznie.“), koleżka olimpijczyk(daruję sobie „para“, nie chcę spłonąć na stosie razem z Korwinem-Mikke) też coś tam w smartfonie szuka. Tylko Preslej nigdzie nie loguje bo kima na torbie zielonej. A ja sobie czytam.
Nie, nie Mel dziffko - William!
William Gibson „W kraju agentów“(Spook Country) - tytuł niby powinno się podawać pierwszy, logika tak dyktuje. Jednak w tym przypadku uprzywilejowałem autora. William G. zapomniany prorok cyberopowieści, antyutopijnej „wirtualnej“ rzeczywistości która została prześcignięta przez szarą codzienna rzeczywistość(wiem - zawinięte zdanie). W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Gibson razem ze Stirlingiem i innymi cyber-pisarzami, tworzyli w swoich powieściach, opowiadaniach i esejach ponure zarysy okresu historii, w który właśnie teraz wkraczamy. Pierwsza połowa XXI wieku, „choroby, wojny, rozpacz“(by Kury), globalna sieć informacyjna oplatająca co się tylko da, rozpad mocarstw(USA i Unia), konflikty megakorporacji o pozyskanie zasobów, konflikty zaibatsu o nowe technologie(zaibatsu - japońskie i w ogóle dalekowschodnie korporacje z jeszcze bardziej „rozluźnioną“ etyką biznesową a zarazem ze sztywnym dalekowschodnim kodem hierarchii), triady, sztuczne inteligencje, plemiona neo-nomadów przemierzające powojenne pustynie. Hakerzy wpinający się do sieci za pomocą neurozłączy by szybciej zdobywać informacje, które są cenniejsze niż platyna, goście ryzykujący wypalenie mózgu tylko po to by zdobyć trochę gotówki, pojechać do Hongkongu czy Chiba-City i za pomocą operacji plastycznych, przeszczepów skóry i wymiany oczu na nowsze jeszcze bardziej upodobnić się do swojej ulubionego celebryty z Sieci!
Ta antyutopia nigdy nie zaistnieje(oby) ale jej elementy składowe mamy już teraz: za oknem, w przedziale kolejowym, w gazetach, w mediach. W Sieci. A gdzieś w tym wszystkim my, zwykli ludzi żyjący dzień za dniem. Zalewa nas śmieciowa technologia, tak wszechobecna w utworach Gibsona. W uszach szumi drętwa i niepotrzebna informacja, dla której i tak nie potrafimy znaleźć zastosowania. A przebłyski instynktu samozachowawczego, wrzeszczącego że giniemy, zabijamy oglądając w autobusie na smartfonie momenty „Przyjaciół“(wersja ambitna) albo jak to Hanka w kartony wjechała(albo patrz poprzedni akapit). Cyberpunk umarł. Niech żyje cyberpunk! Czas Williama Gibsona jako spełnionego proroka nadszedł ale nigdy nie zaistnieje...
No to napisał gość coś innego.
„W kraju agentów“ pisarz nawrócił trochę do naszej rzeczywistości, jednak w miarę lektury widzimy, że po prostu uznał iż nie ma co wybiegać w przyszłość skoro ona już tutaj jest. Ale chociaż sięgnął też Gibson po nowy sztafaż to zostawił ten sam typ bohaterów(a może ten typ ludzi zawsze będzie skazany na podobne historie). Tak baj de łej, to dopiero jestem w połowie, więc nie mam pełnego obrazu fabuły ale opowiem o bohaterach i punkcie startowym powieści, no i o co chodzi z tym Le Carre. Na początku poznajemy więc Hollis, byłą gwiazdę rockowej kapeli, obecnie dorabiającej do marnych tantiem jako dziennikarka. Jej pierwsze poważne zlecenie jest tak samo dziwne, jak magazyn dla którego ma pisać i o którym nic nie wie(rynek wydawniczy też nie).
Dalej - Tito - to jest dopiero koleżka. Członek kubańskiej rodziny z dziada pradziada trudniącej się szpiegowskim fachem(podrabianie, przemyt, inwigilacja, masturbacja), która to familia zrezygnowała z siermiężnej rzeczywistości postsowieckiej Hawany i cała przeszmuglowała się do stanów. No ogrodnikami to oni nie zostali. I wyznają Loa i Matkę Boską Jakąśtam. Czy nie za ostro grają? Dowiem się pewnie o świcie. Równie ważny jest Milgrim - narkoman a w zasadzie wrak narkomana, uprowadzony przez agenta Browna, szemraną postać niewiadomej przynależności, która pewnie odegra spora rolę w książce, na razie jednak jak dobry agent, Brown trzyma niski profil. Meridian zaś zna wolapik, dlatego właśnie Brown go porwał z ulicy. I konia z rzędem temu, kto wie co to wolapik bez googlowania. No i jest jeszcze Bobby, mistrz geotagowania i nowo powstałej gałęzi sztuki opartej na technologii GPS i wzbogaconej rzeczywistości(ang. augmented reality - adnotowanej rzeczywistości?), powoli wszystkie wątki kierują nas do Bobby’ego. No dobra, to tyle jeśli chodzi o początek, dalej nie będę spojlerował. A teraz, o co kaman z tym Le Carre...
Część druga jutro, mniej więcej o tej samej porze...
Komentarze
Tak się nie robi!
I jeszcze masz kapcza na dole, będę znów 7 razy próbować. Foch.